W tym poście krok po kroku opiszę, jak pokonałem chorobę niedokrwienną serca

 

Kiedy na wykładach z fizjologii wysiłku fizycznego omawiane są zagadnienia związane z mięśniami, to za każdym razem nam się tłumaczy, że mięśnie poprzeczne-prążkowane podlegają naszej woli, natomiast mięśnie gładkie i serce nie podlegają naszej woli. Tak samo naszej woli nie podlega autonomiczny układ nerwowy.

 

Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że widziałem filmy z joginami, którzy byli zamykani w skrzynkę szklaną wielkości sześcianu o wymiarach ok. 60x60x60 cm, gdzie jogin musiał siedzieć w niewygodnej pozycji lotosu i głową skuloną w kierunku brzucha, gdyż wymiary skrzynki były zbyt małe by siedział wyprostowany. Potem tę skrzynkę za pomocą dźwigu zanurzano całkowicie w wodzie i trzymano ją tam kilkadziesiąt minut. To wszystko robiono na oczach widowni na żywo.

Czytałem też opisy, gdzie innych joginów na żywca zakopywano w trumnie w ziemi na kilka/kilkanaście godzin. W obu przypadkach po upływie określonego czasu jogina wyjmowano żywego i uśmiechniętego.

Cokolwiek by nie myśleć, to jogin musiał za pomocą swojej woli spowolnić pracę serca i wielu mięśni gładkich, musiał też swoją wolą sterować pracą układu autonomicznego.

Na tych przykładach mamy więc dwie sprzeczne informacje. Jedne mówią, że serce, mięśnie gładkie i układ autonomiczny nie podlegają naszej woli, a doświadczenie z joginami przeczy tej teorii.

 

Pozostaje pytanie, kto ma rację?

Akurat tak się złożyło, że miałem okazję ten temat przećwiczyć na sobie. Otóż w 2009 roku (wiek 49 lat) po wielu miesiącach chorowania na grypę i jej powikłaniach poszedłem na wizytę kontrolną do młodej lekarki. Wszystko było w porządku – byłem zdrowy, choć jednocześnie czułem się dziwnie osłabiony. Wytłumaczenie było logiczne – byłem osłabiony po długim zażywaniu antybiotyku. To jest normalne. Chciałem już iść zadowolony i zdrowy do domu. Jednak na zakończenie wizyty zadałem ze zwykłej ciekawości pani doktor pytanie z prośbą o medyczne wyjaśnienie co takiego się ze mną dzieje, że mniej więcej po 50-100 metrach marszu zatyka mnie w górnej części mostka takie zamostkowe bóle. Te bóle miałem od kilku miesięcy i narastały one wraz z ilością postawionych kroków. Musiałem więc trochę odpocząć, abym mógł iść dalej. Pytanie zadałem ze zwykłej ciekawości, ale reakcja pani doktor była dla mnie zaskakująca. Mocno się wystraszyła, co widać było na jej twarzy. Od razu zrobiła mi EKG, potem coś mierzyła linijką i kątomierzem, coś jej nie pasowało i w trybie natychmiastowym kazała mi pojechać do szpitala na szczegółowe badania krwi. Podejrzewała stan przedzawałowy. Dla mnie to był szok, bo nigdy w życiu kłopotów z sercem nie miałem, a tu raptem taka niespodzianka. Pojechałem do szpitala, zrobiono mi badania krwi. Po wywiadzie, opisie z mojej strony dalszych szczegółów bólów zamostkowych oraz obejrzeniu wyników badania krwi lekarz dyżurujący podejrzewał u mnie stan przedzawałowy lub chorobę wieńcową (albo jedno i drugie na raz), gdyż moje dolegliwości były książkowe, jak w chorobie wieńcowej. Potrzebna była koronarografia w trybie natychmiastowym. To było moje kolejne zaskoczenie. Nie wiedziałem co się dzieje. Nie byłem przygotowany na pobyt w szpitalu. Więc lekarz dyżurujący na do widzenia mocno mnie przynaglał bym jak najszybciej zrobił przynajmniej próbę wysiłkową.

 

To wszystko działo się w poniedziałek. W czwartek udało mi się załatwić wizytę u pani kardiolog, która zbadała mi serce i wykonała próbę wysiłkową. Próba wysiłkowa polegała na tym, ze postawiono mnie na ruchomej bieżni, podłączono do wielu elektrod, z których sygnał zdalnie był przekazywany do komputera. Następnie pani kardiolog włączyła bieżnię i bacznie obserwowała na monitorze sygnały EKG oraz pomiar tętna i ciśnienia w czasie rzeczywistym. Był to pierwszy poziom trudności – tempo spacerowe. Nie przechodząc do drugiego poziomu trudności, po jakiejś minucie, może dwóch minutach wolnego marszu, ku memu zdziwieniu pani kardiolog przerwała próbę. Pani kardiolog spokojnie mi wyjaśniła, ze próba wysiłkowa została przerwana z powodu osiągnięcia granicznych dopuszczalnych wartości tętna i ciśnienia. To był kolejny szok. Okazało się, że byłem fizycznie bardzo słaby. Przy tak zachowanych standardach bezpieczeństwa nie byłem w stanie na próbie wysiłkowej nawet dojść do momentu, w którym zaczęły się pojawiać bóle dławicowe. Ten pomiar uświadomił mi, że każde 50-100 metrów, które przemierzałem codziennie było ogromnym przeciążeniem dla mego serca, układu krwionośnego i oddechowego, a nawet całego organizmu bo coś gdzieś było zapchane i nie mogłem normalnie funkcjonować.

 

W tym stanie rzeczy nie miałem innej możliwości – musiałem się udać do szpitala na koronarografię. W szpitalu była pełna profesja. Wykonano koronarografię. Okazało się, że tętnice miałem drożne, więc stan przedzawałowy raczej odpadał. Przypisano mi leki i odesłano z powrotem do pani kardiolog na dalsze leczenie. Leczenie było za pomocą leków. W miarę upływu czasu stan mego zdrowia się nie poprawiał. Doszło nadciśnienie, więc musiałem brać kolejne leki. Bóle kręgosłupa i karku dodatkowo utrudniały mi życie. Ogólnie byłem bardzo słaby. Bóle zamostkowe były przez cały czas. W końcu listopadzie 2010 roku zrobiłem sam sobie próbę wysiłkową wymyśloną przeze mnie. Próba polegała na tym, że tak jak stałem chciałem przebiec jak najdalej zwykłym truchtem. Okazało, że fizycznie byłem w stanie przebiec truchtem od latarni do latarni, czyli jakieś 20 metrów. Po tym dystansie miałem bardzo silne bóle zamostkowe, bóle w płucach, okolicach serca, nie mogłem złapać oddechu, a w głowie potworny strach. Mięśnie pewnie dałyby radę dalej biec, ale naukowo rzecz ujmując mięśnie gładkie i układ autonomiczny odmówiły mi posłuszeństwa.

 

Do tych bóli zamostkowych doszły kolejne dolegliwości. Nadciśnienie dawało mi się mocno we znaki. Do tego doszły dodatkowo bezsenność i brak odporności na stres i dziwne stany lękowe, które zdiagnozowano u mnie jako zespół lękowo-subdepresyjny. Więc musiałem łykać kolejne leki przeciwdepresyjne. Punkt krytyczny był na Sylwestra 2010 roku. Wtedy to czułem się paskudnie fizycznie i psychicznie. Kolejna wizyta u pani kardiolog, kolejna próba wysiłkowa, kolejna klapa z mojej strony i kolejne tabletki do zajadania. Pamiętam, że wtedy przez 2 tygodnie zajadając te leki grzecznie jak lekarz przykazał wcale nie poczułem się lepiej. Stan zdrowotny mój wtedy był taki, że leczyło mnie równolegle pięciu bardzo dobrych lekarzy różnych specjalności, ale poprawy zdrowia nie było.

W ciągu tych dwóch tygodni zrozumiałem, że to nie tędy droga. Przypomniało mi się, że znam wiele osób, które za pomocą ćwiczeń wróciły do zdrowia, ale nie znałem, żadnej która tylko dzięki lekom wróciła do zdrowia.

 

Po dwóch tygodniach braku poprawy zdrowia postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce. W tym beznadziejnym dla mnie stanie zdrowotnym jakim byłem powiedziałem żonie, że dziękuję leczącym mnie pieciu lekarzom za leczenie i dalej będę się leczył sam. Żona przeżyła szok i rozmowa zakończyła się awanturą, gdyż to co chciałem zrobić było wbrew zaleceniom leczących mnie lekarzy. Miałem zamiar odstawić leki, których z natury rzeczy odstawić nie mogłem bez uszczerbku dla swego zdrowia, tym bardziej że wtedy na temat medycyny wiedziałem tylko tyle, że istnieje. Do lekarzy nie miałem pretensji, gdyż ich opiekę medyczną uważam, za bardzo dobrą. Uważam ich nadal za świetnych fachowców w swojej specjalności. Natomiast ich koncepcja leczenia nie zgadzała się z moją koncepcją leczenia, więc postanowiłem, że będę leczył siebie sam tak, jak podpowiada mi moja intuicja i moje ciało.

 

W tym momencie warto rozważyć moje szanse powodzenia samoleczenia. Nie miałem pojęcia o medycynie, nie znałem żadnych mechanizmów leczenia. Miałem poddać swojej woli pracę serca, mięśni gładkich i pracę układu autonomicznego. Raz już przegrałem. Ale tym razem było inaczej. Za pierwszym razem – kiedy przegrałem byłem wszystkim zaskoczony, wszystko działo się znienacka. Tym razem postanowiłem nad tym wszystkim zapanować. Zrobiłem więc sobie eksperyment naukowy nie mając nic do stracenia – i tak czułem się paskudnie. Hipotezą badawczą tego eksperymentu było „twierdzenie, że serce, mięśnie gładkie oraz układ autonomiczny podlegają mojej (naszej) woli” i miałem wyjątkową determinację, aby to udowodnić. To, że dziś ktoś nie potrafi sterować pracą swego serca, mięśni gładkich, czy pracą układu nerwowego autonomicznego nie jest równoznaczne z tym, że jest to niemożliwe.

 

Miałem więc niepowtarzalną okazję sprawdzić, czy to co czytałem o joginach i co widziałem na filmach to prawda, czy fikcja. Z wielkim zapałem przystąpiłem do tego eksperymentu naukowego.

 

Moją metodą badawczą był eksperyment i samoobserwacja. Moje techniki badawcze to:

1. kinezyterapia – ćwiczenia, które sobie sam wymyśliłem posługując się intuicją i słuchaniem głosu swego ciała

2. Intuicja – słuchanie głosu swojego ciała

3. Wizualizacja.

4. Ogromna wiara to, że mi się uda.

5. Modlitwa

 

Omówię każdą z tych technik badawczych osobno.

 

Kinezyterapia

1. Od pierwszego dnia eksperymentu naukowego odstawiłem swój samochód na kołki, więc do pracy i z pracy chodziłem pieszo – odcinek ok. 2,2 km w jedną stronę. W ten sposób średnio 2-3 razy dziennie tę trasę przemierzałem pieszo tam i z powrotem. Tempo marszu dobierałem zgodnie z prawem Arndta-Schulza w taki sposób, aby dojść do progu bólów zamostkowych i potem schodziłem jakieś 10-20% poniżej tego progu, czyli praktycznie chodziłem bez bólów zamostkowych.

2. Codziennie wykonywałem swoją próbę wysiłkową w formie biegu truchtem. Metoda była znowu zgodnie z prawem Arndta-Schulza. Biegłem tak długo, jak długo nie miałem bólów zamostkowych. Jak się pojawiały przerywałem bieg i dalej szedłem. W ten sposób na początku dystans biegu był od latarni do latarni, potem organizm się przyzwyczajał do wysiłku i mogłem zwiększyć dystans o kilka metrów. Następnym razem zaczynałem od nowo ustanowionego dystansu i tak dalej. Nie zrażałem się tym, że dystans był tak krótki, ponieważ wiedziałem intuicyjnie, że dystans ten będzie się powolutku zwiększał. Nikt mnie nie gonił. Leczyłem siebie sam z nastawieniem takim, że siebie wyleczę.

3. Zauważyłem, że przy dłuższych wolnych marszach, które nazywałem „spacerem dziadka” o czasie trwania ok. 1,5 godz. spadało mi ciśnienie. Do pomiaru ciśnienia wykorzystałem narzędzie badawcze ciśnieniomierz. W tym celu w sklepie medycznym zakupiłem ciśnieniomierz cyfrowy taki sam, jaki używa się standardowo w szpitalach. Więc miałem bardzo dobry ciśnieniomierz cyfrowy, za pomocą którego mierzyłem sobie tętno oraz ciśnienie przed i po spacerze. Jeśli prawidłowo wykonałem spacer, to ciśnienie po spacerze spadało mi o ok. 5 jednostek ciśnienia skurczowego i ok. 2-3 jednostki ciśnienia rozkurczowego. Zaczynałem z poziomu 160/100, więc miałem przed sobą dużo pracy i dużo spacerów do tego by to ciśnienie zmniejszyć do poziomu 120/80.

4. Nauczony doświadczeniem z pierwszej próby wysiłkowej tym, że moje tętno i ciśnienie przekracza wartości dopuszczalne, a ja tego nawet nie czułem, więc zadziałałem w tym kierunku. Zakupiłem sobie pulsometr za pomocą którego mierzyłem tętno w czasie rzeczywistym. Dodatkowo mierzyłem codziennie tętno i ciśnienie dwa razy dziennie – rano tuż po przebudzeniu się i wieczorem tuż przed pójściem spać. Czasami kontrolnie mierzyłem nawet ciśnienie w ciągu dnia. W ten sposób kontrolowałem pracę swego serca praktycznie przez cały dzień oraz wiedziałem w którym dniu ciśnienie rosło – więc od razu miałem przyczyny wzrostu tego ciśnienia, oraz wiedziałem w którym dniu ciśnienie się zmniejszyło, co było wskazówką, ze tego dnia zrobiłem coś, co zmniejszyło ciśnienie. Wystarczyło tylko prześledzić swoje czynności i myśli, które miałem tego dnia i od razu wiedziałem co pozytywnie wpływa na zmniejszenie ciśnienia.

5. Ponieważ znałem mechanizm wyciszającego działania biegu na dystansie 5-10 km, to z wielką determinacją dążyłem do tego, aby ten dystans osiągnąć i za pomocą tego biegu dalej się wyciszać. Problem polegał na tym, że moja wytrzymałość mięśni poprzecznie prążkowanych, gładkich, serca i układu autonomicznego była na poziomie dystansu 20 metrów na starcie. Ale tym się nie przejmowałem. Po prostu robiłem z wielką determinacją swoje, czyli punkt 1 - sukcesywnie zwiększając dystans zgodnie z prawem Arndta-Schulza.

6. Na dobry początek zamiast biegu na dystansie 5-10 km spróbowałem zrobić spacer na tym samym dystansie. Te spacery robiłem regularnie raz na tydzień. Na początku był to spacer 5 km. Z czasem doszedłem do spaceru na dystansie 10 km i ten dystans utrzymywałem dalej. Spacer był zawsze realizowany z pulsometrem mierząc tętno w czasie rzeczywistym. Tu znowu żelazna zasada – prawo Arndta-Schulza musiało być spełnione.

7. Kiedy organizm się wzmocnił na tyle, że spacer na dystansie 10 km sprawiał mi przyjemność rozpocząłem kombinację truchtu i spaceru. Na początku 100 metrów truchtu i 9900 metrów spaceru. Potem 200 metrów truchtu i 9800 metrów spacer. Potem naprzemiennie co pewien czas 100-200 metrów truchtu i kilkaset metrów spacer i tak aż do 10 km. Z czasem było 800 metrów truchtu i drugie tyle spacer. Aż w końcu osiągnąłem dystans 10 km truchtu przez cały czas. Wszystko zgodnie z zasadą Arndta-Szulza i z pulsometrem jako narzędziem badawczym i pomiarowym. Przed i po takim biegu za każdym razem był pomiar tętna i ciśnienia.

8. Równolegle z ruchem na świeżym powietrzu dodałem własną gimnastykę leczniczą u siebie na sali. Różne ćwiczenia wzmacniające wg metody Sandowa oraz ćwiczenia gimnastyczne własne. Prawo Arnta-Schulza miało również zastosowanie.

9. Kolejny etap to było zrzucenie wagi. Wtedy ważyłem ok. 83-85 kg. Przy tej wadze i brzuszku nie byłem w stanie wykonać nakrywki. Ćwiczenie to polega na tym, że leżąc w pozycji wprostowanej na plecach nogi staramy się przenieść przodem do góry za głowę. Brak możliwości wykonania nakrywki denerwował mnie tak bardzo, że postanowiłem zrzucić wagę. Dodatkowo test wieku metabolicznego wykazał, że mój wiek metaboliczny wynosi 66 lat, a ja miałem 53 lata. Czyli byłem metabolicznie o 13 lat starszy niż biologicznie. Był to już rok 2013. W związku z powyższym przy tak wielkiej motywacji zrzuciłem wagę o 13 kg w ciągu 41 dni i potem ten poziom wagi utrzymywałem przez kolejne miesiące.

10. Następny etap kinezyterapii to wprowadzenie porannych ćwiczeń jogi zgodnie z prawem Arndta-Schulza.

 

Punktem kulminacyjnym mojej autoterapii było

a) odstawienie wszystkich leków, gdyż były mi niepotrzebne

b) wyregulowanie ciśnienia do poziomu 120/80

c) całkowite pozbycie się bólów zamostkowych przy każdym wysiłku.

Natomiast uwieńczeniem sukcesu zdrowotnego było wzięcie udziału w biegu na 10 km jako zawodnik. Tak długi dystans wykonałem jako zawodnik pierwszy raz w życiu udowadniając w ten sposób swoją hipotezę naukową, że mięsień sercowy, mięśnie gładkie oraz układ autonomiczny podlegają mojej woli. Moją wolą było tak wysterować pracą swego ciała, aby odstawić leki, osiągnąć normalne ciśnienie i wyleczyć siebie z choroby niedokrwiennej serca. To wszystko udało mi się zrobić.

 

Intuicja – słuchanie głosu swojego ciała

To moja kolejna technika badawcza. Z rozmów z wieloma osobami po zawałach dowiadywałem się, że był w ich życiu czas, kiedy czuli się oni paskudnie. Szli wtedy do lekarza, ten robił badania i ich uspokajał, że wszystko jest OK, po czym chory za jakiś czas dostawał zawał. Czasami zawał następował tego samego dnia, czasami po miesiącu, czy kilku miesiącach. Ja na takie coś nie mogłem sobie pozwolić. Nie miałem pojęcia jak dobrze zdiagnozować stan przedzawałowy, ani tym bardziej, jak i co zmierzyć, żeby mieć pewność, że jest dobrze, albo źle. Działałem przecież sam. Zatem byłem wyczulony na głos mego ciała i intuicję. Każdy intuicyjnie czuje tak samo, jak i ja, że jednego dnia czuje się gorzej, drugiego lepiej. Jednego dnia ustanawia swoje rekordy życiowe i góry przenosi, innego dnia nawet połowy tego nie jest w stanie zrobić. Więc kiedy czułem się ggorzej, to wykonywałem mniejszy wysiłek. Jeśli nadal czułem się źle to analizowałem dlaczego tak jest. Ponieważ miałem automonitoring przez 24 godz na dobę, więc łatwo było mi wykryć co mi pomaga, a co szkodzi w życiu codziennym. To co pomaga kontynuowałem, to co szkodziłem usuwałem. W ten sposób ta technika badawcza sprawiła, że zacząłem zmieniać swoje złe nawyki dnia codziennego.

 

Wizualizacja

Ta technika badawcza polega na tym, że się wizualizuje siebie w pełni zdrowego. Więc ja sobie wizualizowałem jak zdrowiutki biegnę ten dystans 10 km po to by się wyciszyć.

Drugą wizualizację miałem zupełnie inną. Chciałem z wielką determinacją pokazać swojej pani kardiolog, że ruch jest dużo lepszym lekarstwem niż jakikolwiek inny lek. Więc codziennie w swojej wyobraźni widziałem swój kolejny test wysiłkowy u Pani kardiolog, który wykonam na wszystkich poziomach trudności z uśmiechem na ustach. Natomiast zdziwiona i niedowierzająca mina pani kardiolog po ukończeniu tego testu miała być moją największą nagrodą.

Kolejna wizualizacja to taka, że jestem zdrowy i nie biorę żadnych leków.

W ten sposób codziennie bombardowałem swoją podświadomość tym, że jestem zdrowy i uruchamiałem procesu samouzdrawiania organizmu.

 

Ogromna wiara, że mi się uda

Ta technika badawcza była fundamentem mojego eksperymentu. Moja wiara w to, że wyleczę siebie z choroby niedokrwiennej serca była tak silna i pewna, jak to, że po nocy nastaje dzień, a po dniu noc. Tu nie miałem, żadnej wątpliwości, że odniosę zwycięstwo. Ta wiara tym bardziej zasługuje na uwagę, że w tamtym czasie nie miałem zielonego pojęcia o medycynie. A więc wiara czyni cuda i tak było w moim przypadku.

 

Modlitwa

Trudno mówić o modlitwie jako technice badawczej, gdyż mało kto modlitwę stosuje w leczeniu. Ja jednak zauważyłem, że jak się modlę to się wyciszam. Szczególnie takie wyciszenie było mi potrzebne w sytuacjach, kiedy czułem się danego dnia dużo gorzej niż normalnie. Wtedy modlitwa była spotęgowana ilościowo i czasowo, wyciszałem się i zaczynałem czuć się dużo lepiej w czasie rzeczywistym.

 

 

W ten sposób za pomocą tych pięciu technik badawczych po trzech latach samoleczenia wyleczyłem siebie z choroby niedokrwiennej serca. Jeśli ktoś chce sprawdzić naukowo z jakiego poziomu zaawansowania choroby zaczynałem, to proszę obejrzeć skalę CSS tutaj https://pl.wikipedia.org/wiki/Skala_CCS

Według tej skali mój stan zaawansowania choroby należy określić jako z pogranicza Klasa II – III. Już po 50-100 metrach miałem bóle dławicowe.

Efekt finalny jaki osiągnąłem to wg definicji WHO osiągnąłem w tym zakresie pełny stan zdrowia, co uwieczniłem w swoim biegu życia na dystansie 10 km.

 

 

 

Reasumując

W książkach medycznych autorzy twierdzą, że serce, mięśnie gładkie i układ nerwowy autonomiczny nie podlega naszej woli. Gdyby tak było rzeczywiście, to nigdy w życiu nie miałbym żadnych szans na to, by nie mając pojęcia o medycynie wyleczyć siebie z choroby niedokrwiennej serca.

Gdyby tak było, to mógłbym robić co tylko bym chciał, a i tak do końca życia musiałbym łykać tabletki na nadciśnienie, przeciwdepresyjne i wiele innych tabletek, gdyż taka jest kolej rzeczy w tego typu chorobach.

Mój eksperyment naukowy wykazał niepodważalnie, że swoją wolą można bez problemu zarządzać pracą serca, mięśniami gładkimi oraz autonomicznym układem nerwowym tylko po prostu trzeba nauczyć się to robić.

 

Zwolennicy medycznych teorii podręcznikowych uzasadniają, że naszej woli podlegają tylko mięśnie poprzeczne prążkowane. Prosta sprawa – na poczekaniu zginają i prostują np. przedramię, robią przysiad. Wszystko w tym doświadczeniu jest OK z jednym drobnym szczegółem. Oni uruchamiają określoną grupę mięśni, a nie pojedynczy mięsień. Proszę spróbować za pomocą swojej woli napiąć tylko jedną „kuleczkę” z sześciopaku mięśni brzucha. Raczej mało prawdopodobne by komuś się to udało. Ale był taki Max Sick, który to robił bez problemu. Może ktoś spróbować uruchomić mięsień wielodzielny ma poziomie L2-L4 nie angażując przy tym innych mięśni. Jest mało prawdopodobne, aby to ktoś wykonał. A może prostsze zadanie – napiąć i rozluźnić tylko mięsień gruszkowaty w taki sposób, aby mięśnie obręczy biodrowej i nóg były rozluźnione. Też mało prawdopodobne, aby to ktoś wykonał. A przecież niby te mięśnie podlegają naszej woli. Jak się okazuje to określenie, że coś podlega naszej woli jest mało precyzyjne i dotyczy grupy mięśni, a nie pojedynczego mięśnia. Grupę mięśni potrafimy napiąć bez problemu. Jednak napięcie pojedynczego mięśnia przy rozluźnionych mięśniach pozostałych rzadko kiedy udaje. A mięśni jak podaje atlas anatomiczny jest ok. 500. Więc w praktyce prawie 500 razy nasza wola przegrywa z uruchomieniem pojedynczego mięśnia.

 

Na zakończenie dam pod rozwagę.

Dziś każdy z przyjemnością ogląda pokazy kulturystów. Oni fajnie napinają swoje mięśnie tzn. w sposób świadomy sterują pracą mięśni poprzecznie prążkowanych. Proszę jednak spróbować poprosić noworodka by choć jedną taką pozę wykonał, a może nawet i przedszkolaka, czy ucznia szkoły podstawowej. Nie da rady. Te dzieci muszą najpierw dorosnąć do tego by się nauczyć takie rzeczy robić.

Więc moim zdaniem równie dobrze można się nauczyć zarządzać pracą mięśniem sercowym, mięśniami gładkimi i układem nerwowym autonomicznym, co pokazałem w swoim eksperymencie naukowym.
 

 

Janusz Danielczyk

Szkoła Zdrowego Kręgosłupa
Pasjonat Ruchu

www.pasjonatruchu.pl